Co z tą szkołą?

Czasami zamiast lekcji historii warto odrobić inne lekcje!

Posted on: 10 kwietnia, 2012

Gdy przysłuchuję się obecnej dyskusji o nauczaniu historii w szkołach, zwłaszcza tej z udziałem polityków, nie mam wątpliwości, że chodzi w niej o historię właśnie, a nawet konkretne dzieje (ostatnich kilku dziesięcioleci), mam jednak poważne obawy, czy w tej dyskusji chodzi także o edukację, jej losy, a zwłaszcza jej XXI-wieczny kształt. To, że szkolnictwo uwikłane jest w politykę, to rzecz dość oczywista, skoro kolejne rządy, i stojące za nimi siły partyjne, przyjmują założenia jakiejś polityki oświatowej – i stają na straży jej realizacji. Nie jest już jednak dla wszystkich zrozumiałym fakt, że niemal zawsze oznacza to przenoszenie na teren szkoły rozmaitych form indoktrynacji czy opresji, do czego akurat lekcje historii nadają się jak żadne inne. Warto i o tym przypominać, choćby po to, by zdawać sobie sprawę, w jakim miejscu, i na jakim etapie, jest zagospodarowywanie obszarów edukacji – czy nadal jest to domena państwa (władzy!), czy może mają już w tym udział, i jaki, pozaresortowi specjaliści, prawdziwi miłośnicy, pasjonaci, wizjonerzy…

Politycy na rozmaite sposoby urządzają nam świat, mówiąc np. o tym, co w życiu społecznym powinno być autonomiczne, a co nie, próbując więc oddzielić coś od czegoś, albo coś ze sobą zjednoczyć (np. oddzielić państwo od kościoła i usunąć też religię ze szkół; albo – dokładnie odwrotnie – uznać chrześcijaństwo nie tylko za narodowe dziedzictwo, ale i dalekosiężne zobowiązanie, i tym samym na stałe umieścić krzyż i religię w placówkach oświatowych), politycy nie dostrzegają jednak, że tego rodzaju działania, przy takim spektrum możliwych rozwiązań, nie tylko nie wnoszą niczego dobrego do samych szkół, ale w oczywisty sposób im szkodzą. Nie mają przy tym zbyt wiele wspólnego z edukacją, chyba że z nauczaniem tego, jak uprawia się politykę.

Niestety, lista spraw i obszarów kształcenia, które stawały, stają, bądź mogą stawać w centrum politycznych sporów, ciągle się wydłuża. A jeśli na tej liście znajdują się, obok krzyża i religii, obok wychowania patriotycznego i historii – mundurki, kanon lektur, edukacja seksualna, etyka czy 6-latkowie, to trudno oprzeć się wrażeniu, że szkoły, tak jak i inne instytucje czy obszary życia społecznego, potrzebne są politykom do realizacji ich doraźnych celów. Jednym chodzi o planowanie i finanse, drugim o świeckość, a jeszcze innym o ducha narodu. Tylko co z tym wszystkim mają zrobić szkoły?

Czasami więc zamiast lekcji historii warto odrobić inne lekcje!

Warto mianowicie uświadamiać sobie, że u podstaw edukacji – jeśli rozumieć ją jako procesy rozwijania i formowania – nie kryją się bynajmniej żadne cele wymierzane w państwo, naród czy nawet w kościół. I że szkoły uwalniane od zobowiązań państwowotwórczych (od utrwalania ogólnego systemu społecznego stanowionego przez władzę) nie obracają się przeciwko państwu jako takiemu, dostarczają mu natomiast dodatkowej siły krytycznej i siły napędowej. Zmiany w szkołach, nawet te najbardziej rewolucyjne, nie będą oznaczały podkopywania fundamentów państwowości, narodowości czy religijności, jeśli politycy nie będą urządzać szkół na własną modłę i nie będą ich wikłać w partyjne spory (a więc też w tworzenie historii, definiowanie patriotycznych postaw czy rozstrzyganie tego, co jest moralne, a co nie). Szkoły nie są bowiem od tego, by oddawać stany wewnętrznej polityki państwa, i zmieniać się wraz z kolejną władzą, lecz by przybliżać osiągnięcia nauki i odpowiadać na wyzwania zmieniającego się świata.

Warto to podkreślać z całą stanowczością: w ideach, jakie od wieków przyświecają edukacji, nie ma żadnych celów antypaństwowych, antynarodowych czy antychrześcijańskich (antykatolickich). To władza, kreując taką czy inną politykę oświatową, wiąże szkolnictwo – w mniejszym lub większym stopniu – z tymi kwestiami i tymi obszarami życia (państwo, naród, religia, kler etc.), zapominając jednak, że w konsekwencji zmiany w szkołach mogą być zależne nie od wyzwań edukacyjnych czy cywilizacyjnych, lecz od układu sceny politycznej (w tym np. od stosunków: państwo – kościół).

Historia ostatnich lat pokazuje, że w przypadku edukacji szkolnej może to oznaczać pozostawanie w miejscu, a nawet – cofanie się.

Komentarze 3 to "Czasami zamiast lekcji historii warto odrobić inne lekcje!"

Jak to się przekłada na Pana codzienne działania?

Droga Pani, nie wiem, o co dokładnie Pani pyta, gdyby zatem mogła Pani uściślić swoje pytanie, spróbuję na nie odpowiedzieć. Pozdrawiam serdecznie!

Walka polityków o merytoryczny kształt szkół jest – mówiąc górnolotnie – walką o młode dusze, co w języku pragmatyki politycznej oznacza walkę o przyszły elektorat. To naganne, ale i – biorąc pod uwagę nie tylko uwarunkowania socjopolityczne i kulturowe, ale także psychologiczne – nieuniknione. Przypadek historii jest chyba najbardziej skomplikowany – jak pewnie każdy już wie, historia jest jedynie interpretacją czasu. Właśnie, czasu a nie faktów zaistniałych w czasie. Fakty są tylko punktami na rozległej mapie tego, co było, jest i prawdopodobnie będzie. Jak więc uczyć historii, biorąc pod uwagę wszystkie te reinterpretacyjne zabiegi, mające prowadzić do realizacji partykularnych i niepartykularnych interesów zainteresowanych dominacją grup? Być może należałoby jej uczyć tak, jak religioznawstwa, tzn. wskazywać jej różne punkty odniesienia, różne optyki, by młody człowiek wiedział, że nie tylko jego własne gniazdo, własne plemię ma rację. Taki realtywizm (rozumiany w ujęciu kulturoznawczym), wyjęty z idelogicznych i dogmatycznych ujęć, wymaga jednak nie tylko profesjonalizmu, ale przede wszystkim rezygnacji z emotywnego (!) stosunku do historii. Pozbycie się emocjonalności powinno być tutaj rozumiane jako wyzbycie się uprzedzeń i stojących za nimi stereotypów. Dopiero takie podejście – rozumiejące, empatyczne – może otworzyć człowieka na zrównoważony rozwój.

Dodaj komentarz